Właściwie to mogę sama przed sobą przyznać, że bycie mamą jest moją najważniejszą rolą. Zadaniem, o którym myślę w pierwszej kolejności myśląc o sobie. Mimo że wcale nie jest to rola dla której poświęcę inne. Oraz absolutnie nie jestem osobą rozczulającą się nad każdym wózeczkiem, nigdy nie wyrywałam się do brania niemowląt na ręce, bo one z każdej strony pachną nie ten tego i nie wiadomo z której gorzej. A większe dzieci są wrzaskliwe i męczące. A potem pyskują i krytykują. I zawsze pomiędzy chorują i generują stresy. Niemniej zawsze chciałam mieć dzieci, gdyby mnie było stać fizycznie i finansowo - mogłam ich mieć więcej i uważam, że nie ma nic bardziej fascynującego od towarzyszenia w rozwoju nowej istoty od komórki po dorosłość.
To tyle tytułem wstępu, a dzisiejsze rozważania sponsorowane są przez świeżo przeczytany artykuł na temat nadopiekuńczości rodziców, a konkretnie na temat tego, że nadopiekuńczość jest przemocą. Oraz że nasze dzieci od pierwszej świadomej chwili zarzucone są informacjami na temat całego zła tego świata, słyszą w radiu, telewizji, rozmowach o wojnach, kryzysach etc, a jednocześnie pozbawione są minimum poczucia sprawozdawczości, bo nie mogą nawet zdecydować ile zjedzą na obiad. Żyją w skrajnym stresie. To ostatnie my jako rodzicie powinniśmy pamiętać - bo nie jesteśmy winni całego zła z jakim zmagają się nasze dzieci, po prostu współcześnie nie jesteśmy w stanie ich przed tym stresem ochronić. Nadopiekuńczość tu żadną odpowiedzią nie jest. Nawet my dorośli często nie mamy odpowiednich narzędzi intelektualnych żeby radzić sobie z natłokiem negatywnych newsów.
I jakby pociągnąć trochę te wątki - to jak wychowuje się obecnie dzieci jest wielkim eksperymentem społecznym sięgającym wstecz może 1 pokolenie. Jeszcze moja własna generacja była wychowywana przez podwórko i sąsiadów. A teraz dziecko jest odizolowane w swojej rodzinie i właściwie wychowywane w 90% przez matkę, pozostałe kilka procent zostaje dla ojca/dziadków. Czasem proporcje są nieco inne, ale nadal to dziecko jest zamknięte w ścianach własnej rodziny. A jednocześnie ma dostęp do wszelkich informacji z mediów. I zerową decyzyjność. I bardzo wątłe oparcie w grupie, bo po lekcjach wszystkich odbierają rodzice i odwożą do kolejnych zajęć. Duża część odpowiedzialności za sukces dziecka spada na matkę. Więc matka pod ostrzałem nieustannych ocen też szaleje. Dobiera zajęcia dodatkowe, dobiera dietę, dobiera znajomych.
Jako matce dużo rzeczy mi się nie udało. Dużo rzeczy można by lepiej i inaczej, ale to co mi się udało to samodzielność dzieci. Na ich malutkim poziomie. Kiedy mówię, że do obiadu zawsze muszą być warzywa, to moje dziecko potrafi powiedzieć, że chciało by mizerię. A następnie pójść do warzywniaka i zakupić ogórki za swoje drobniaki. I uważam, że na jego niewiele lat to jest niesamowite.
Oraz to że wybierają sobie znajomych w sposób czasem zaskakujący dla mnie. Czasem są to dzieci "takie same", z rodzin o analogicznym statusie i poglądach, ale czasem dokładnie przeciwnie. Mogłabym powiedzieć, że to drugie im w życiu nie pomoże. Ale czy na pewno? Może właśnie zobaczenie świata z całkowicie innej perspektywy kiedyś okaże się niezbędne, żeby poradzić sobie w zmieniającym się świecie.
Komentarze
Prześlij komentarz