Bez ściemy, nie do końca rozumiem jak pandemia mogła tak bardzo ludziom pozmieniać styl życia, że siedzą cały dzień w dresie, albo piżamie, albo przysłowiowych gaciach.
O 9 rano siedzę przed komputerem uczesana, wystrojona, a nawet wymalowana. Bo taką siebie lubię. Jeśli siedzę w piżamie, to znaczy że z łóżka nie wstałam. W każdym innym przypadku jestem w wersji wyjściowej. Nie widzę powodu, żeby nie i no cóż, moja rodzina siłą rzeczy też jest w wersji wyjściowej. Matka potwór jestem. Nie ma chodzenia w gaciach.
Można by powiedzieć, że ta pandemia to gdzieś sobie jest, a u mnie wszystko spoko. Zawsze lubiłam pracować zdalnie. Przechorowaliśmy i nawet to, że to do księcia małżonka zadzwoniło stado znajomych z pytaniem "jak się czuje" wpisuje się w normalność. Książe małżonek jest tym bardziej lubianym elementem tandemu. Pracowałam przez większą część choroby i to też spoko, nawet jak czasem było ciężko. Obrazek idealny, tylko że nie.
Na początku pandemii zmieniłam pracę. Na taką, w której ludzie nie są z tych żyjących "online". Jakbym nie spychała tego w cień, brakuje mi relacji z współpracownikami. Dla mnie praca to ludzie. Lubiani i nie lubiani, ale jednak składający się z czegoś więcej niż prostych komunikatów "zrób/zrobiłem". Reszta jest drugorzędna. A tu mam tylko resztę i generuje mi to taką emocjonalną huśtawkę, że czuję się jak małpa na wahadle zegara.
Komentarze
Prześlij komentarz