Chciałam zrobić drobiazg w prezencie dla kolegi-tatusia malucha. Padło na prosty śliniaczek.
Zawsze mam dużo obaw dając taki prezent, w świadomości masowej rękodzieło nadal funkcjonuje jako jakiś nędzny zastępnik nieosiągalnego dobra ze sklepu. Nieważne że współcześnie rękodzieło jest droższe (droższe nawet jeśli liczyć sam materiał, a nie tylko czas pracy) i trudno osiągalne (ręka do góry kto nauczył córkę/wnuczkę posługiwać się drutami).
W każdym razie w tym przypadku myślę, że prezent został zrozumiany. Kolega swego czasu podarował mi najlepszą na świecie domową nalewkę, więc zakładam, że fabryczna masówka nie stoi u niego na piedestale. Lubię w ludziach chęć własnoręcznego kreowania drobnych rzeczy z swojej rzeczywistości. Wyrwanie się z kręgu "zarób-kup-wydaj". Docenienie procesu wytwarzania.
Analogiczny śliniak, ale w większej i jednocześnie mniej wyrafinowanej wersji, zrobiłam dla Pietruchy, na zdjęciu poniżej już nieco zużyty. Prosty wzór daje możliwość pobawienia się kolorami. Zdjęcia jak zwykle ziejące prozą życia. Nieustannie podziwiam blogi skupiające się na estetyce przekazu, ale to nie moja bajka. Oto mało estetyczny, w swej brudnej prawdziwości, mały człowiek w śliniaku zalanym sokiem. W obu przypadkach dropsowy safran. W obu przypadkach wkurzało mnie, że się rozdzielał na pojedyncze nitki.
Komentarze
Prześlij komentarz