Zastanawiam się czy innym rodzicom szkoła generuje tyle frustracji co mi?
Nienawidzę szkoły bardziej teraz, niż w czasach gdy byłam dzieckiem. (A moje szkolne lata nie były łatwe)
Wku* mnie szkoła, irytuje dyrekcja, drażnią inni rodzice. I frustruje poczucie, że nie dość, że nic nie mogę zmienić (bo próby są równie skuteczne jak walenie głową w ścianę), to jeszcze w swoim poczuciu co należy zmienić jestem bardzo daleko od reszty rodziców.
Bo teraz to mamy radość i wiwaty jak nowa minister edukacji zapowiedziała redukcję podstawy programowej, zmiany w liście lektur na rzecz łatwej i przyjemnej współczesności oraz koniec z pracami domowymi. Powiedziałabym z czym się na głowę zamieniła nowa minister, ale to brzydko tak mówić. Zresztą pani minister wie co robi, toć to zgodnie z zasadą "chleba i igrzysk" dla gawiedzi, niech się gawiedź cieszy. Nie bądź jak gawiedź, bądź jak pani minister - z dużą pensją i umiejętnością sterowania innymi. Mogę się założyć, że jej dzieci nie chodzą do szkoły publicznej.
A gdyby tak wprowadzić prawo, że dzieci wszystkich funkcjonariuszy publicznych, od urzędnika gminnego, po prezydenta, muszą chodzić do szkół publicznych? Że dziecko w szkole prywatnej z definicji eliminuje cię nawet z ubiegania się o jakikolwiek stołek płatny z podatków?
Mam wrażenie, że pierwszym problemem szkół publicznych jest to, że rodzice klasy rządzącej doskonale zdają sobie sprawę, że kolejne zmiany w szkolnictwie powodują, że szkoły coraz bardziej produkują szarą masę, a coraz mniej dają szans na szeroko rozumiany sukces w życiu po szkole. I Ci rodzice żądni sukcesów potomków zabierają dzieci do szkół prywatnych.
Szkoły prywatne i społeczne to rak systemu.
Z wyjątkiem edukacji domowej, bo ta bywa niezbędna.
I z wyjątkiem szkół "dla nieprzystosowanych" bo te... wyglądają tak jak powinny wyglądać wszystkie.
Szkoła nie powinna traktować dzieci jak stada zwierząt do wytresowania, jak jeść i sikać na komendę, i w ogóle rozpoznawać szybko komendy, nie zadając pytań. Taka wizja szkoły powstała razem z industrializacją i zapotrzebowaniem na dużą liczbę pracowników fabryk, ale ten etap jako społeczeństwo mamy za sobą. Czas, żeby szkoła też ruszyła do przodu. I nauczyła dzieci kwestionować sens poleceń. Pokazała, że nie muszą i nie powinni być takie same i reagować tak samo. Czyli powinna zrobić coś odwrotnego do tego co dzieje się dziś. Myślenie krytyczne ma obecnie większe znaczenie niż słuchanie poleceń. W słuchaniu poleceń lepsze i dokładniejsze są automaty.
Problem numer 2 - podstawa programowa, której wszyscy nienawidzą a nikt nie przeczytał. Hasło o jej ograniczeniu zawsze pada na stosowny grunt. Wtedy się zastanawiam, czy rodzice chcą by szkoła była przechowalnią, która zabawia ich bombelka przez 8h gdy rodzic jest w pracy? Bo jednak od zabawiania jest rodzic. A szkoła powinna przekazać wiedzę, także taką, której rodzic nie ma. I taką, która da dziecku szersze opcje wyboru niż miał rodzic. Tak żeby dziecko sklepowej też mogło zostać lekarzem. Żeby miało wybór, a nie musiało powtarzać ścieżki zawodowej rodzica. Jeśli zakładamy, że ma tą ścieżkę powtórzyć, to zlikwidujmy szkoły i wróćmy do terminu. Co prawda już wiemy, że to się nie sprawdziło, bo świat się zmienia za szybko, ale i tak upieramy się gremialnie jako rodzice, żeby tą podstawę programową ograniczyć do tego co wiemy i rozumiemy teraz, w naszej obecnej pracy.
Tak na marginesie tygodniową nieobecność dziecka w szkole podstawowej da się nadrobić w około 3h. No może 4 jeśli wszedł nowy temat z matematyki. Serio, ktoś uważa, że to za dużo materiału?
Bo wszystko można teraz znaleźć w internecie i nie trzeba się uczyć...
Tak można, najszybciej można znaleźć mądrości youtuberów. W domu mamy lokalną historyjkę o mądrościach youtubera, co pomylił posag z posągiem. Mądry youtuber nie zauważył jakie głupoty czyta, zapewne ze skryptu przygotowanego przez kogoś innego. A dzieci połknęły te głupoty jak pelikany i jeszcze złościły się na rodziców próbujących wytłumaczyć, ze posag to nie posąg... Nikt z mojego pokolenia nie zrobił by takiego błędu.
Żeby znaleźć, trzeba wiedzieć jak szukać poza youtubem, jak ocenić wiarygodność źródła i mieć jakąś wiedzę ogólną, żeby ewidentne głupoty nie zaniepokoiły.
Tak, treści podstawy programowej powinny być przekazywane inaczej. Nie, nie powinno się jej dalej ograniczać.
I kolejny temat zawsze świeży i wdzięczny - lista lektur. Emocjonalne żądania rodziców, żeby ją zmienić, ograniczyć i zamienić na współczesne książki, to ja pamiętam z czasów jak pierwszakiem byłam. Temat jest wieczny i znakomicie pokazujący, że rodzice nie zastanawiają się czemu lektury mają służyć. Nie temu, żeby było fajnie, bo raz jeszcze - od zabawiania jest rodzic i rodzic może pokazać/przeczytać/kupić co uważa, że będzie fajne. Lektury fajne być nie muszą. Ich celem jest nauczenie czytania ze zrozumieniem tekstu o różnej konstrukcji, różnym formacie, różnej długości. Wyciągnięcia z niego sensu i umiejętności podsumowania. Jak wielu ludzi pomija ten etap edukacji znakomicie się potem można przekonać w korporacjach, gdzie analityk zdolny przeczytać i podsumować zakres zlecenia, staje się pracownikiem na wagę złota!
Lektury mają też pokazać kontekst historyczno - literacki danej epoki. Pokazać, że świat nie kończy się i nie zaczyna na tu i teraz. Zmieniają się punkty widzenia, zmienia się moralność i wartości. Może gdyby ludzie czytali lektury to zdobyli by się czasem na więcej tolerancji wobec tych, którzy mają inne zdanie? Bo nic tak dobrze nie pokazuje, że moralność i słuszność zależy od epoki, jak lektury właśnie. Te najbardziej znienawidzone walenrody siedzące nad niemnem i dumające o syzyfowych pracach.
Na tej liście frustracji nie może zabraknąć prac domowych. Tak, znieśmy je, zlikwidujmy, ukamienujmy nauczycieli, którzy każą coś robić w domu. Tylko, że współczesna szkoła ma taki poziom hałasu, że zwymiotować można. Jak wy dorośli wyobrażacie sobie w takich warunkach naukę pisania wypracowań, naukę samodzielnego rozwiązywania zadań, czy powtarzanie słówek z języka obcego? Zresztą - nie widzę tych ton zadanych prac domowych, może to po prostu kwestia konkretnych szkół i konkretnych nauczycieli?
No bo nauczyciele, czy w ogóle pracownicy szkoły to jest wisienka na torcie. Każdy jeden, od woźnej i pana złota rączka, po dyrektora, wiedzą, że nikt nie czeka żeby się zatrudnić na ich stanowisku. Ba, wręcz trudno będzie kogokolwiek znaleźć za tę pensję. Niektórym to daje poczucie misji. Znakomitej większości daje to tumiwisizm. To nie znaczy, że pracują źle. Pracują nijak. Obojętność zabija sens. Brakuje młodych. Brakuje kreatywnych. Nauczyciele emeryci używają tych samych treści i tych samych sposobów od lat 40. W pierwszej klasie nasza pani zastanawiała się czyich dziadków i babcie uczyła. Nie tylko rodziców właśnie, dziadków również. To nie znaczy, że uczyła źle. Nauczyła. Nawet się przejmowała. Tylko jej wiedza była świeża i aktualna 40 lat temu i nic w szkolnictwie nie motywuje jej by ją odświeżać. Wtedy przeczytaliśmy "Czarnego noska". Super książka. Jak będzie opcja to przeczytam ją wnukom. My w domu spędziliśmy godziny omawiając świat PRL przy tej okazji. Dla nauczycielki to po prostu sympatyczna książka o misiu, którą przerabia już z trzecią generacją. To nie jest kwestia wieku. Starszy nauczyciel może być fantastyczny, o ile ma warunki by nie tkwić w tym, z czym przyszedł do pracy 40 lat temu. W polskiej szkole nie ma takich warunków.
Szkoła nie będzie szkołą dobrą, dopóki praca w szkolnictwie nie stanie się pracą marzeń. Całą resztę można pudrować, ale to pudrowanie zombie. Bo i podstawa programowa i lektury i prace domowe mają sens, o ile ktoś potrafi z sensem użyć ich jako narzędzi uczenia.
Komentarze
Prześlij komentarz